Będąc już na samym wierzchołku Smrecznika, usłyszałem dziwne beczenie.
- Tutaj owce? Skąd? – Pomyślałem. – Pójdę sprawdzić co to takiego. – Po czym dziarskim krokiem ruszyłem w kierunku miejsca, z którego dochodziły te zwierzęce odgłosy. Teraz żałuję, że nie szedłem ostrożnie i po cichu. Nagle, ze wszystkich stron, zaczęły wybiegać sarny. Miałem wrażenie, że znalazłem się w samym środku stada. Natychmiast, gorączkowo sięgnąłem po aparat, żeby uwiecznić tę piękną chwilę, jednak mieszkańcy lasu mają tak doskonały plan ewakuacji, że w mgnieniu oka zniknęły wśród skał i sosen.
Teraz, choćbym, nie wiem jak cicho, się skradał i siedział tu do wieczora, to i tak nie mam co liczyć na powtórkę z rozrywki. Moi mali uciekinierzy są teraz tak czujni, że w życiu ich nie wytropię.
Spojrzałem na zegarek, potem na mapę i stwierdziłem, że… czas wracać!
Ze szczytu skierowałem się dokładnie na zachód. Miałem dzięki temu trafić na ścieżkę, czy też drogę. Tak też się stało. Co prawda to, na co natrafiłem, nie wyglądało ani na ścieżkę, ani na drogę. Raczej na usłane kamieniami koryto wyschniętego potoku, jednak o pomyłce nie było mowy.
Według mojej, dość dokładnej, jak do tej pory, mapy, miałem dojść do miejsca, z którego początek bierze niewielki strumyk - Szyndzielnik. Za nim, droga miała skręcać w lewo i prowadzić wzdłuż niego. Rzeczywistość okazała się natomiast trochę inna. A może to ja się pomyliłem? Mimo wszystko, bezpiecznie i już bez żadnych przygód wróciłem do namiotu.
Umyłem się, najadłem i rozpaliłem sobie pożegnalne ognisko.
Następnego dnia powrót. W planie miałem przejść się zielonym szlakiem, wzdłuż granicy, do Gierałtowa – Nowego lub Starego, zależy na ile starczyłoby mi sił, nie chodzi przecież o to, by się zakatować.
Tam miałem złapać stopa. Jeśli nie do samego Wrocławia, to chociaż do Kłodzka, żeby przesiąść się do pociągu.
Ognisko zaczęło dogorywać. Poczekałem jeszcze aż wypalą się ostatnie rozżarzone węgielki i poszedłem spać.