Nie mam zielonego pojęcia, o której dojechałem do Stronia, ponieważ przysnąłem podczas podróży i jak wychodziłem z autobusu byłem nieco oszołomiony.
Z Kłodzka natomiast wyjechałem punktualnie o 11.20. Razem ze mną jechały jeszcze tylko trzy osoby, a i one wysiadały gdzieś po drodze. Tak więc do Stronia dojechałem już sam.
Na miejscu kierowca krzyknął: „KONIEC!”. Momentalnie zerwałem się, wyjąłem plecak z bagażnika i poszedłem w miasto – musiałem przecież jeszcze znaleźć otwarty sklep, aby kupić resztę jedzenia, a przecież jest święto!
Trochę pobłąkałem się po mieście, popytałem przechodniów, których zresztą było jak na lekarstwo i w końcu znalazłem. Otwarty w tym dniu był tylko mały sklepik osiedlowy. Tu też nie było pieczywa, więc kupiłem tylko owoce i zapas wody (swoją drogą, sprzedawca polecił mi jakąś ich miejscową wodę, która okazała się genialna, jednak nazwy nie pamiętam ). Jeszcze przed wymarszem posiliłem się trochę i punktualnie o 13.00… Wystartowałem. Długi marz przez góry, z wielkim bagażem na plecach.
Podążałem żółtym szlakiem prowadzącym przez góry. Bezpośrednio ze Stronia Śląskiego do Bielic – małej wsi na końcu świata.
Przeszedłem jakieś 2/3 trasy, kiedy spotkała mnie mała niespodzianka.
Szedłem akurat jakimś szerszym traktem, pewnie jeździły tamtędy ciągniki zwożące drewno z lasu. Było lekko z górki, maszerowało się nad wyraz przyjemnie. Zamyśliłem się i… nagle zorientowałem, że nigdzie nie ma oznaczeń szlaku. Idę, idę, idę i myślę: skoro idę tym traktem, to gdzieś dojdę na pewno. Spojrzałem na mapę.
No tak! Gdzieś minąłem zakręt. Zacząłem się cofać. Jak do tej pory, bez wysiłku szedłem sobie z górki, tak teraz właziłem pod górę. Nagle, jest! Ujrzałem namalowane na drzewie oznaczenie mojego szlaku. To znaczy, że gdzieś tu zakręca… hm… tylko gdzie?!
Okazało się, że z tej komfortowej, jak na leśną, drogi musiałem wejść w wąziutką ścieżynkę prowadzącą w głąb lasu.
Dzięki tej pomyłce miałem dodatkowo dobry kilometr spaceru ;)